nic nie pomoże. — On o tem wie, wie o wszystkiem i pomimo tego idzie do niej... O Boże, jak on ją kocha!
ZDŻARSKI. Posłuchaj mnie pani.
HELENA (zrozpaczona). Nie, nie, nie! nie mów pan dalej! To nie ma sensu... On wie o tem, a jednak, jednak mnie opuszcza... nie ma rady, nie ma...
HELENA (nagle). Od jutra mam sama pozostać... (z trwogą). Sama! Co to znaczy? Jak to jest, być samą — samiuteńką?... o Boże! To musi być straszne.
ZDŻARSKI. To więcej, jak straszne! (po chwili). Pani nie ma pojęcia, jakie to okropne... a te noce, te noce, te noce szału i obłąkania... nocą w łóżku... tak strasznie cicho... słyszy się bicie własnego serca... Lampa zgaszona — a serce bije, bije, bije — ktoś stuka do drzwi — czoło się potem oblewa — a ktoś puka, puka (gwałtownie, bezładnie, sam pełen strasznego lęku), jakieś szmery wokoło... szepty, obłąkany śmiech... wyskakuję z łóżka, drżę na całem ciele, zapalam świecę... Strach spojrzeć za siebie, bo tuż za mną ktoś stoi, ktoś rękę wyciąga (coraz gwałtowniej). A drzwi, drzwi zdają się otwierać. — Chcę biedz ku drzwiom, rzucić się na nie, zaprzeć je... skradam się pocichutku... Jezus! Marya! drzwi się otwierają...
HELENA. Jezus! Marya!