Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 037.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

w zanadrze ręce, patrzał na swoje smereki, szarpane wichrem, kręcił głową i spluwał frasobliwie.
— Wiecie, panie, jako wam powiem — to je taki wiatr halny. Widzicie, jako biere chmury pod sobie? O! to je morowy wiatr! On ta i nie powinienby teraz duć, bo ta nie jego pora, — cheba ze, cosi kansi, w niebie gazdostwo się popsowało kiej duje. Kieby to zawse tak po leku duł, jak dzisiok! Ale wiecie panie, jak on tu duchnie jesieniom, to, ludzie na świecie!.. Kany co najdzie: las, to skręci i wyłamie, chałupę, praśnie o ziem, a owies albo ja rzec potarze, wiecie do znaku, het! wyłamie co i zdziebełka nie ostanie... O! to je morowy wiatr! — dodał, spluwając, i odszedł.
Wieczór się zbliżał.
Podmuchy wiatru stawały się coraz rzadsze, chmury wznosiły się wyżej, odsłaniając ciemne piramidy regli i niższe podstawy szczytów ciągle spowitych mgłami.
Słońce, zniżając się ku zachodowi, wyzierało od czasu do czasu czerwoną źrenicą przez poszarpane chmury, i rzucało w dal jaskrawe promienie, palące się różowemi plamami na wschodniej stronie nieba.
Chmury coraz rzedły, i kiedy ciemno-czerwony krąg słońca bez blasku zapadał za fioletowy zrąb falistego widnokręgu, niebo ledwo przesłaniało się lekkim obłokiem, z pod którego przeświecał błękit.
Po nad górami tylko kręciły się, jak dymy wulkanów, mgły fioletowe, uczepione do ciemnej, granatowej ściany. Noc zapadała, nie odsłoniwszy tajemniczej twarzy widziadeł, których stopy olbrzymie, okryte czarnemi lasami, opierały się o dno doliny.
W końcu jednak, ostatki chmur zwinęły się i uleciały. Czyste, ciemne u zenitu, jaśniejsze u widnokręgu niebo, rozpięło się nad czarnym gmachem, którego sylweta bramowana gwiazdami, wznosiła się olbrzymia, poważna i groźna.
Po chatach błyskały ognie, — tuż przed nami latarnia rzucała z wysokości na drogę krąg światła, który o kilkanaście kroków niknął i spływał w jedno z wielkim cieniem nocy.



Chłodne powietrze, przesiąkłe było zapachem fiołków i drżało cichemi szeptami, westchnieniami i ponurem szemraniem bliższych i dalszych potoków. Wszystkie te głosy zlewały się w jeden szum wielki i nieustanny.