Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 098.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

stopy świerków, rzucających długie cienie; wyżej, wydarte wodą z pod pokrycia mchów, bielą się głazy i sterczą szeregi pni zgniłych. Ruina lasu na ruinie góry świeci w słońcu swoją pustką; wśród niej przepyszny jawor wznosi silny i wyliniały pień, obrosły kępami mchu ciemnego, aksamitnego. Nagie, oblazłe z kory konary czernią się wśród jaskrawej zieleni liści, przeświecających pod słońce. Za nim, po drugiej stronie wąwozu, wznoszą się strome skały, po których pną się smukłe świerki aż tam, gdzie na tle nieba skalne pióra jeżą się w jakieś dziwne ruiny. Za niemi słońce leje się wszystkiemi szczerbami, czepia się wierzchołków drzew i szczytów turnic. Wszystko owiane sinawym oparem, na którego tle błyszczą i mienią się, jak srebrny i złoty dziwir, sączące się ze skał źródliska, i lśni się kręty wąż potoku, płynący w stromym żlebie. Z drugiej strony las wznosi się w górę, ponad nim zielenieje wielki upłaz, na którym ścięty wał szarej skały stoi, jak ściana fortecy.
W dole, polana ginie w lesie, schodzącym gdzieś w parowy, z których sterczą strzaskane od piorunów pnie jodeł i bielą się wielkie, nagie, obumarłe świerki; poza tem, skrawek jasnego, pogodnego nieba północy.
U góry, od południa potężna turnia wznosi się ponad mgłami, poważna i samotna.
Takie jest otoczenie małego szałasu, wiszącego nad rdzawym, porosłym podbiałem brzegiem potoku.
Zewsząd od świata oddzielają go wielkie piramidy gór, dzikie turnie, czarne lasy; droga wiodąca do niego jest łożem potoku, wijącego się wśród ciasnych ścian i przepaścistych jarów. Cicho tu, słonecznie i spokojnie.
Wygląda to, jak początek bajki: Za górami, za lasami, był taki jeden baca... I rzeczywiście, w stosunku do naszego życia miejskiego, życie na tej polance zielonej, słonecznej, życie tak pierwotne i proste wydaje się kartką z jakichś bajecznych opowiadań o szczęśliwym wieku ludzkości.
Na ścieżce wijącej się zboczem skał i upłazków, rozpalonej prosto na nią padającemi promieniami południowego słońca, stały kudłate owce, z nosami spuszczonemi ku ziemi, ciężko dysząc i robiąc bokami, i nie dbając na krzyki juhasów i naszczekiwanie psa zziajanego. Powietrze gorące i duszne nasiąkłe było zapachem spoconego wełnistego stada. Juhasi czarni, brudni, w koszulach cuchnących zgniłym tłuszczem, boso szli po głazach.
Zbronzowiałe i zczerniałe ich twarze, połyskiwały w słońcu strugami