Wśród bezładu leżących pokotem smereków wiła się droga przekopana czy przedeptana przez ludzi, lecz już opanowana przez wodę, która wydzierała coraz głębszy rozdół, wymywała na wierzch kamienie i gruz skalny, zamieniając dogodną drogę w jakiś dziki wąwóz.
giewont.
W górach ciągle się widzi tę niszczącą robotę wody. Zdaje się ona iść trop w trop za człowiekiem, szpiegować go, korzystać z najmniejszego śladu jego stóp, z odwalonego na bok kamienia, z obdartego płatu mchu lub darni, żeby w tej chwili rzucić się na to miejsce i zabrać się do rujnowania góry.
Brudne strugi ulewy, spienione i wściekłe, zdzierają warstwę po warstwie zwierzchni pokład próchnicy i skał zwietrzałych, póki nie dojdą do jednolitego głazu, z którym trudniej już dają sobie radę; nie mogąc go spłókać i unieść, rozsadzają go, zaciekając w szpary i zamarzając w zimowych miesiącach.
Idziemy naprzód, przekraczając kłody, wymijając pnie, przedzierając się wśród gałęzi. W jednem miejscu, przez otwór wydarty w ścianie lasu, przewodnicy pokazują ogromną spiczastą turnię, wznoszącą się ponad zielonemi halami, okolonemi lasem.
— Co to za wirch? — pytają nieświadomi, młodzi podróżni, i dowiadują się ze zdziwieniem, że to jeszcze raz Giewont w tak niezwykłej postaci okazuje się na odchodnem, nim go zatrą w pamięci wielkie wirchy.
Wydostajemy się z lasu. Droga biegnie długim grzbietem wzgórza przypierającego do okrągłego kopca, z poza którego wyglądają fioletowe
Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 139.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.