Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 159.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

kurytarzy, przejść ciasnych, ścian stromych, — który wobec ogromu gór, trudu i niebezpieczeństwa na graniach wirchów jest niczem, który jednak bardzo mało przypomina wygodne drogi, po jakich zwykliśmy chodzić. Praca ta odbiera przytem możność obserwowania natury, otoczenia. Cały człowiek jest zajęty, pochłonięty przez sprawę chodzenia.
Kiedy tak przedzieramy się w milczeniu, zatraceni między skałami, nagle, ponad głęboką ciszę pustyni zrywa się pyszny śpiew kobiecy.
Natychmiast wszystko się wydostaje ponad głazy, z pomiędzy żółtych zrębów wystają zaciekawione twarze, i w dali popod załomem góry widzimy raz jeszcze szal pomarańczowy błyszczący w słońcu. Wielkie brawo z naszej strony a że między nami był śpiewak i dobry, mogliśmy więc godnie odpowiedzieć na ten krzyk z oddali.
— Jak jednak człowiek pomimo tego, co go naprawdę różni od zwierząt, pomimo swoich kapeluszy, fraczków, butów o spiczastych nosach, amsterdamskiego likieru i Virginii, jak jednak ma dużo z niemi wspólnego! Czyż te dwa głosy, rozmawiające ponad przestrzeniami pustyni, nie są tem samem, co wabienie się ptaków, lub ryk drapieżców, umawiających się w ciemnościach puszczy na schadzkę?
Mniejsza o to! Idziemy dalej.
Rumowisko granitów okala staw, który ze swoją wodą z brzegu szmaragdową, ku głębi przechodzącą w granat, wygląda, jak przepyszny kryształ szafiru, oprawny, jak w złoto, w mieniące się w słońcu żółte zręby głazów. Przed nami zatacza się wał wysoki, porosły trawami, potrząśnięty skałami i piargiem. Słońce z za niego przelewa się w dolinę, łamiąc się po tysiącach płaszczyzn kamieni i połyskując na brzegach stawu. Lekki, równy podmuch wiatru niesie się ponad wodą, marszczy ją w półkuliste falki, w srebrną łuskę równą i prawidłową, i staw zdaje się wielką, szeroką rybą, leżącą na półmisku fajansowym koloru siarki.
Idziemy rozsypani długim sznurem między skałami, zapadając w jamy lub wydostając się na wierzch, jak gdybyśmy szli po skamieniałych falach morza. Czasem wszyscy giną, zaprzepaszczają się, jak drobne owady; to znów pojedynczo pokazują się rozmaite postacie panów, przy których na straży, to podając rękę, to odbierając laskę, to podtrzymując w skoku — idą górale.
Nadzwyczajne zajęcie budzi w nich jeden z naszych towarzyszy, młody, przystojny, „na gębie urośniony“, wysoki i dobrze odżywiony, słowem „ładny chłop, do rzecy“, malarz z Monachium.