Strona:PL Stanisław Witkiewicz-Na przełęczy 237.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

stukanie kijów, ciupag i odgłos kroków. Kiedy niekiedy basetla niesiona na grzbiecie, zaczepia o skałę strunami, i swojem buczeniem rozprasza trochę to skupienie ducha, w jakiem, zstępujemy do otchłani.
Nagle słychać głośne cmoknięcie, i ktoś mówi wesoło: — „Wiesz co, Władziu, mam dla ciebie uszanowanie!“ — To ten, który niedawno wyrzucał, że ma złego przewodnika, zdziwiony własną odwagą, całuje siebie w rękę i wyraża swoje uwielbienie z humorem.
Skończyło się ze strachem!
Gzemsik, po którym idziemy, zdaje się nam nagle szeroką drogą lub wielkim chodnikiem asfaltowym, — a jest tak wąski w tej chwili, że z trudem dwie nogi obok siebieby się na nim zmieściły. Zaczyna się rozmowa, zapalanie papierosów. Niema przepaści! niema niebezpieczeństwa! Wszystko jest tylko w człowieku, nic poza nim!
Ten pan, idący teraz tak śmiało i wesoło w miejscach, gdzie możnaby zawołać: „I ręką tam nie wskazuj, nie masz u rąk pierza!“ — przed chwilą robił sceny, siedząc na szerokim, upłazie — liczył tylko na przewodnika, nie przypuszczał nawet, że sam zejdzie, że go nie poprowadzą lub nie poniosą.
Gzemsik biegnie na dół, zaginając się po załomach turni. Na przedzie widać zgrabną figurę przewodnika, który idzie znacznie dalej przed wszystkimi, pokazuje się na zakrętach i znów niknie za ścianą skały. Idziemy teraz swobodnie, patrząc bez najmniejszego wrażenia niepokoju na leżące pod nogami Morskie Oko, zalane blaskiem słonecznego światła; widzimy smukłe smereki, i kopulaste limby, i białą nitkę potoku, wypływającego z jeziora i ginącego wśród ciemnych lasów.
Prostopadłe ściany Mięguszowskiego wirchu stoją ciemne, gładkie, okropne!
Przychodzimy nad jakiś bardzo stromy źlebek, rodzaj rynny granitowej, zawieszonej przy ścianie. Ciemno tu, chłodno, skała czarna, gładka, a w dole widać jasną, powietrzną przepaść. Zsuwamy się tą rynną w dół po klamrach żelaznych, bez których nie byłoby na czem nogi postawić. U dołu ze źlebku, perć przerzuca się na rodzaj ogromnej szkarpy, przypierającej do gmachu turni, wisi na wąziutkiej szczerbce skały, w którą wbite są znowu klamry; za nie się trzyma, przesuwając się ponad przepaścią, otwartą ku Czarnemu stawowi. Na tej wąskiej szkarpie, „buli“, jak mówią górale, otoczonej zewsząd przepaściami, odpoczywamy. Dzicz straszna dokoła.