Ta strona została uwierzytelniona.
MATKA.
A tociem długi czas patrzała
w okna, a nie było nikogo.
KSIĄDZ.
Już drżałem, że słyszała,
comy mówili; — tam drzwi dwoje,
mogła ujść przez nie; —
matko, trwoga,
lęk żywy serce przejął,
gdyby słyszała, — Męko Boga!
MATKA.
Oto już idzie, — ostaw nas tu;
konie każ zaprządz, sam się zbieraj,
chcę, żebyś podwiódł mię ku miastu.
(Ksiądz odchodzi w stronę gościńca; z wrót, ze sieni idzie młoda, prowadząc dzieci dwoje maleńkich; pięcioletnią dziewczynkę i trzyletniego chłopczyka, ubranych po wiejsku, bosych).
MŁODA.
Oto je wiodę urodzone
w miłości.
MATKA.
Miłość ta klątwą je obrzuca;
strzymaj się srogich sądów ramię,
niechże im błogosławię.
MŁODA.
Obyś z nich starła
przekleństw znamię,