straciłem z oczu księcia — łza mi się na oku ulągła,
DEMBIŃSKI.
Asan wracał przez miasto?!
DRUZIEWICZ.
Bodaj mi był oszczędził Bóg tego widoku!
Gdym wracał, mijam plac zamkowy,
pod kolumną Zygmunta ciecze krew —
Boże odpuść! — Słyszałem komendę:
»ognia!« —
........
gdy wypalono, jak łan się pokładli —
to wtedy ludzie zaraz wszyscy tak pobladli
i stanęli jak wryci — — tak naraz odgadli,
że się dzieje straszliwa rzecz, potworna, podła.
LELEWEL.
No, Waść wróciłeś cało.
DRUZIEWICZ.
A pana ubodła
moja powieść.
DEMBINSKI.
Więc książe ocalony! — Pan, panie Lelewel,
dziwny mąż. — — —
(w kombinacyach)
Zaraz w obóz za księciem pospieszę —
o świcie go dopędzę w kwaterze —
a Warszawiaków jutro wezmę szturmem, —
nie wierzę, by tak nagle nas tu oblegano.
Bunt stłumię, zdławię — dość już pohulano.
Pana żegnam, prezesie klubu, —
pan Sfinks!....
Do jutra! — Klub i rząd rozbity.
Jutro nie będzie rządu.
LELEWEL.
Nowy jutro będzie!