Daleko zawiewa z nocy pean starodawny broniących obozu na wałach.
Oto przez rabującą hałastrę, która pali tabory i własne swe wozy naładowuje łupami, przedziera się na koniu Jan Żółkiewski. Głowa jego odkryta. Włos skudłany. Czoło związane szmatą. Krew z twarzy ciecze.
Niesie dla starca wodę w szyszaku, której był ze strumienia ku Prutu dążącego zaczerpnął, żeby spalone ojcowskie wargi odświeżyć. Przez zagon tatarski wichrem leciał, brzuchem końskim ziemię zamiótł w pustkowiu, przez obóz polski upiorem przepędził, wypadając z grubej ciemności.
Szept się w rosnącym tumulcie o jego widok zahaczy. Ruszą wszyscy na miejsce naczelne patrzeć, czy też i kanclerz już uszedł. Stoją w tłumie rotmistrze, namiestnicy, żołnierze. Zwartem kołem obskoczyli powtóre ciemny, głuchy, odarty namiot hetmański.
Krzyk napastniczy, znieważający żąda:
— Sam tu, mości hetmanie!
W ciemnym, głuchym namiocie na ziemi hetman leżał omdlały. Syn przy nim jedynak.
Zdyszani, strudzeni, ramiony się na moment objęli.
Głowami do się przypadli.
Strzały kończyste tatarskie wielekroć przebodły ciało synowskie w tej bitwie. W rany głębokie żeleźca twarz poorały. Krew zastygła na licu i w twarde gruzły się zsiadła.
Nie od ciosu pierzastej strzały janczara jęknął tak głucho hetmański syn, lecz zatrząsł się wszystek od polskiej strzały nieomylnej, co serce przeszyła boleścią.
Strona:PL Stefan Żeromski - Duma o hetmanie.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.