zaszczytem podawania przemożnej twej stopie strzemienia srebrnego.
Urodziła mnie matka pod wiekiem dymu, nisko nawisłem. Złożyła mnie matuleńka na miękkiej pościółeczce z żółtej gliny. A otulała mnie, żebym ku pańskiej stracie nie uświerkł, łajnem bydląt. Grzał mi stopy przemarzłe nawóz koni rycerskich, a grzbiet schylony — basior podstarościego.
Świecił się jasny miesiączek, kiedy mi ojca wbili na pal zato, że panu, wstawszy zpod batów, w ślepie plunął. Ojca mojego rozwarta gęba łykała światło miesięczne przez całą noc. A ja się patrzał, sierota, a ja się patrzał, da-dana!...
A ja się patrzał i wtedy, jak mu się światło w skostniałych wreszcie oczach odbiło.
W zamku wysokim grała w tę noc panu wielka na wiwat muzyka, wielka muzyka — da-dana!
W żołnierze mnie zwerbował kapitan z lochu, gdzie my z ojcami w smrodzie i zimnie zdychali.
Jakich ziem nie deptała ma stopa, jakich miast nie burzyła prawica, jakich siół ogniem w niwecz nie puszczałem w zagony! Perzyny za mną szły, jak cień. Nie zestarzał się u żłobu mój wierny koń. Jednych ścinałem, drugich mordowałem powoli. Tego nie wiem, o com się bił i przeciw komu. Biłem się dzielnie i wy-