Kędyż to koniu, w jaki kraj wiuga cię straszna poniosła?
Noc jeszcze wkoło.
Ledwie szarzeje świt.
Gna polami miecielica.
Uderza w lasy taran wichru.
Schyla się z trzaskiem puszcza jodłowa.
Śniegu na niej łapy olbrzymie zamieć poddyma.
Wdryga się rozległe pole i w tumanie śnieżnym leci.
Kurniawa powleka świat.
Kopie się w głębokich zaspach zdyszany hetmański koń.
Sam jeden mknie bezdrożami.
Staje strwożony, z grzywą rozwianą w świstach polnych i w pustkowie leśne rży. Rżeniu końskiemu wilcy puszczańscy jakoby echo wtórują.
Starą krew wodza ścina mróz.
Kurzawa śnieżna oczy zaślepia.
Chichoce z jeźdźca chachaica, w otchłani mórz lodowatych poczęta, w błotach zamarłych wychowana.
Wichura niesie daleki gwar.
Stanął w pustce rumak zdyszany...
Błędne w dali zjawiny śniegami brną.