chleba, dla tej przyczyny, ażeby nagim, otwartym naoścież mózgiem poimować (co za wyraz!) dwie tragedye w Hamlecie, albo cieszyć się wycofaną na osobistość potęgą Lira, albo wszczepiać się w ów świat bajek o rodzie ludzkim, plotek o dziejach człowieka osiadłego na ziemi, ażeby z drwiną na spieczonych ustach przechadzać się wśród owego tłumu, rozdzierać, kiedy wola, tajemnicę życia i zaglądać we wnętrza trumien. Wtedy także kochałem się (co za wyraz!) w mojej późniejszej żonie. Nadszedł czas, kiedy rzuciłem to wszystko dla ścisłej nauki o człowieku. Teraz, w ciągu tych dni, tak bardzo podobnych do tamtych dni z »pierwszego kursu« — znowu Szekspir. Oczy padają na wiersze i nie mogą się od nich odedrzeć. Moje wiersze!
Jakimże się to stało sposobem, że ów poeta z przed tylu lat, żyjący i zmarły za ziemiami i za morzami, — przeczuł mój dzisiejszy dzień i moją wewnętrzną męczarnię.
»Gdy raz tę różę zerwę, — już jej życia
Wrócić nie zdołam; musi, musi zwiędnąć.
Niechże się jeszcze jej wonią nacieszę,
Póki jest na pniu...
Chodzę po izbie i śpiewam sobie samemu te słowa. Melodye nawijają się na usta wciąż nowe. Nieraz tak dziwacznie silne, że drżę, kiedy lecą przez moje wargi, żeby przepaść w nicości. Gdybym mógł wytłomaczyć, co to znaczy, gdybym mógł wyjawić, co mówi do mnie ten Maur! Nie mogę wyjawić...