zatrzymała się obok pewnego drzewa, w miejscu, skąd widać było ławkę. Oczy jej, chore z nieszczęścia, oczy, nie pragnące nic widzieć, oczy ugodzone, — poszły ku tamtemu miejscu.
Miejsce to samo, tylekroć widziane, przedmioty obojętne, — wszystko na całym świecie przemieniło się w jedno niezmierzone żalisko, pełne urn i mogił dla nikogo niewidzialnych. Nie podobna było tknąć wzrokiem żadnego przedmiotu. Minął już czas rzeczy tych. Stały się sobą, czyli przestały istnieć.
Nastał zmierzch jasności tych rzeczy wybranych, wyniesionych przez duszę czującą na wysokość symbolów.
Wszystkie odziewały się teraz w szary kir rozczarowania. Och, jakże teraz łkały drzewa, wytrącone z łaski serca osieroconego! Jak żałobne stały się drogi, ulice, aleje, trawniki, gaje i klomby. Stary dąb, ukochany, powiernik, brat —... Dalekie korony drzew...
Noc nadchodziła. Straszliwa noc! Pozbawiona czaru, nie była przybytkiem, świętym kościołem miłości: lecz nadchodziła zdala, jakoby pustynia mroku zemstą ziejąca, otchłań lęku i morze bezgraniczne zatracenia.
Dźwięk — niema — straszliwy dreszcz rzeczy martwych przewijał się w szmerze ludzkim, w wietrze, w szeleście liści... Wynurzała się zewsząd potworna i bezdenna nuda, która załamuje najmocniejsze ręce, wstawał głód duszy nie do zniesienia, który nie ma czemby się zaspokoił na całym szerokim świecie. Pustka wokoło niema i głucha, a poza nią wszystko wbite w ziemię. Ustała w świecie wszelka praca. Skostniało
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.