Usiadła na fotelu, obok biurka. Poprawiła włosy, bluzkę, wysunęła bucik w taki sposób, żeby go pan redaktor spostrzegł odrazu i nie odprawił z kwitkiem. Marzyła wówczas:
— Łukaszu, przyjdź, Łukaszu...
Czekała w rozterce, w dreszczach, wśród kąsających i tkliwych obaw — pięć minut, dziesięć, kwadrans.
Nareszcie otwierają się drzwi.
Redaktor, z grymasem gniewu, zakładając na nos binokle, ukazuje się, jak Wotan wśród ogniów górskich.
Ewa spostrzegła to podstarzałe, ślepnące, łysiejące, napoły bezzębe, wiecznie na pniu podcinane przez »wrogów« megalomaniactwo. Twarz, jak stronica zadrukowanej bibuły, dostojne oblicze, zszarzałe wśród szpalt, »zasad«, plotek, oszczerstw, korekt i knajpianego dymu. Ironia, wyniosłość, cmokanie dziurawymi zęby, pochrząkiwanie, idące zarówno z niezgłębioności intelektu, jak i ze »stłumionych wierzchołków«. Ale nawet te lubieżne plotkarskie oczy, zupełnie godne binokli w złotej oprawie, — spostrzegają. Na zmiętej twarzy maluje się rozmarzenie i romansowiczowskie zainteresowanie.
— Początkująca literatka?...
— Czem mogę służyć? — mówi redaktor ozdobnym szeptem, wśród zgniłych uśmiesząt, pełnych obietnic, sięgających jak można najdalej.
— Raczy pan redaktor darować, że ośmieliłam się zabierać jego czas, tak dla nas drogi. Ale sprawa wielkiej wagi... Zmusiło mię to do śmiałości...
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.