Niemal całkowite cztery dni.
Trwały te dni bez końca, były nieprzebyte w swej długości, a zawarły się w nich epoki dziejów serca.
W ciągu tego czasu Ewa załatwiła mnóstwo spraw biurowych za siebie, kolegów i koleżanki, odbywała po południu wielkie spacery do Łazienek, w kierunku Czerniakowa i w kierunku Woli. Pomimo wszelkich wysiłków nie mogła zabić, zepchnąć tych dni. Ulgę sprawiała noc i twarde jej sny. Sny te były daleko bardziej rzeczywiste, niż rzeczywistość.
Światy, ukazujące się tam, były miejscem pobytu, odpowiedniem dla duszy tęskniącej, duszy cierpiącej, były jej kwietnym ogrójcem, jej ojczyzną i ziemią.
Rzeczywistość dnia osłonięta była welonem senności, kurzem gęstym i nieprzenikliwym, Dusza tęskniąca nic prawie nie mogła zrozumieć z tego, co się działo naokół i była obca najzupełniej na tym świecie.
Jak potok z tamtej krainy, z ojczyzny snów płynęły myśli, w tajemnicy zrodzone, nieprzerwanemi falami przez dzienny świat. Były to myśli samotne, niezależne, poddane władzy sił nieznanych zgoła i dlatego dziwnie nielicujące ze wszystkiem. Częstokroć niewiadomo skąd wypływały słowa:
»Modrą wstążką po żółtym piasku cicha rzeczka płynęła...«
A ponad temi słowy, jak czarne motyle, a może jak błękitne, przejrzystoskrzydłe łątewki snuły się troski i nadzieje:
— Dokąd popłynie ta woda, dokąd popłynie? Czy popłynie do Tarpejskiej skały, czy popłynie na jasną łąkę, gdzie »żółte jaskry i koniczyna różowa?«
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.