zapomniane wiersze, jęk nieznanego poety, przepływają przez duszę, jak wzdychanie przez rózgi nagiego drzewa w ciemności pól:
»Na jakieś bezbrzeżne, szalone odmęty
Z pogodą na czole popłynę.
I zanim mię wir ten pochłonie przeklęty,
Zaśpiewam, konając, słoneczny hymn święty...«
Ruch, zamęt. Ludzi coraz więcej, pośpiech coraz gwałtowniejszy. Bieganina posługaczów, krzyki, płacz dzieci. Powozy zajeżdżają. Słychać trzask ich kół. Padają ciężary, stękają głucho ludzie dźwigający. Słychać czyjś krzyk rozpaczy: o, Boże! Ewa czuwa. Wszystko słyszy i wciąga w siebie. Śni jej się złuda, że to z jej piersi jęk głośny wybiegł przed chwilą. Teraz pocichu niestrudzonymi palcami odpłata zwoje żmii, co okręciła serce i żywą z niego krew wysysa. Wtem łoskot ziemi. Ściany głucho oddają ciosy. Pociąg. Drzwi rozwarto. Portyerzy zaczęli głośno, miarowo, wyraźnie wykrzykiwać nazwy hotelów, Poczyna sunąć korowód ludzi. Rzecz tak zwykła wydaje się być Ewie, jak straszne, tajemnicze misteryum. Wlepiła oczy w idący tłum. Na każdą twarz padają jej oczy z przekleństwem, z okrutną grozą, z haniebnemi klątwami tragarzów, którzy są dookoła, ze stękaniem potężnych chłopów. Twarze obce, obce, obce! Krzyk w sercu: niema! Wzniosły, ohydny i niezwalczony widok posługacza, który, przysiadłszy na ziemi, zadaje sobie pasami na plecy kufer i nie może go dźwignąć. I oto nagle buchnie niepowstrzymanej niczem rozpaczy, paroksyzm żalu, egzekucya, łamanie kołem duszy. Świat powleka ciemność śmiertelna. Ciało drży. Śmierć duszy... Nie przyjechał.