zdumienie! Taka rozkosz! Taka cisza! Taka w duszy jasność! Można wyciągnąć rękę i dotknąć ręki nie obcego człowieka, lecz Łukasza! Powiedzieć: przyjdź — i przyjdzie! Już nie uderza w serce sztylet pustki. Można podnieść oczy i ujrzeć jego oczy. Ach, całować jego usta! Jak on pachnie!
Stanął po drugiej stronie stołu i szepnął do siebie, patrząc jej w oczy, jakby jej wcale nie widział:
— Ἐμοὶ δὲ αἱ μεγάλαι εὐτυχίαι οὐκ ἀρέσκουσι έπισταμένω, ώς έστι φθονερόν...[1]
Głos ten był cichy i senny, jak szmer deszczu, jak dalekie tętno życia miejskiego. Głos pół-bolesny pół-radosny, jakby nie jego głos, lecz nabożny werset kapłana. Ewę ogarnął nerwowy śmiech.
— Nie przy nas pisane... — mówiła kokieteryjnie, składając ręce i na bok przechylając głowę.
— Tak, nie przy nas, dawno pisane... To pisał Amasis, faraon egipski do tyrana Polikratesa. Taki był tyran na wyspie Samos, Polikrates... Człowiek dawny, przedwiekowy, który kochał sztukę i rozkosz. Przywarły słowa do mózgu od chwili tłomaczeń na szkolnej ławce trzeciej księgi Herodota. Tam są przedziwne mądrości!... Nigdy o tem nie myślałem, i dopiero dziś...
— A co to znaczy? Czy ciemna białogłowa może wiedzieć cokolwiek z takich morowych Herodotów?
— To znaczy... Ewo, Ewo! To znaczy, że »boskość« jest zazdrosna. Znaczą te słowa, że wielkie szczęście, zbyt wielkie szczęście... Jakoweś δὲιον[2], — złe czy dobre, — jest zazdrosne! Należy tedy wyrzec się zbyt wielkiego szczęścia, ażeby zazdrosne bóstwo nie wydarło mi ciebie. Bo ów człowiek najszczęśliwszy, Poli-