Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

jego kolan. Czoło się chyli ku czołu. Pachną włosy. Oczy jej objęły go, oczy błękitny obłok, oczy najcudowniejszy żywioł ziemi. Jak długo trwało to wzajemne zaśnienie, owa zupełność i doskonałość szczęścia? Godziny, czy minuty? Siedzieli zdala od siebie, stopieni w anielski byt.
— Ty jesteś... szczęście — powiedział cicho.
Uśmiechnęła się z za smutku, tak samo, jak niegdyś uśmiechała się ku niemu, podczas majowych nabożeństw, z za czarnej wualki.
— Czy naprawdę jestem dla ciebie szczęściem?
— Naprawdę. Przysięgam!
— Jakże to miło słyszeć! Jak miło...
— Ty jesteś boska radość...
— Bardzo dużo przecierpiałam.
— I ja.
— Dlaczegożeś to zrobił?
— Musiałem.
— Raz czytałam... O jednem zdarzeniu.
— Że tak w hotelu wypili we dwoje jakiś tam kwas...
— Nie! Jadę do Rzymu.
— Kto, kto jedzie? — szepnęła blada, jak trup. Powtórzyła to pytanie kilkakroć, jąkając się i dusząc sylabami.
— Pożyczam pieniędzy od moich hrabiów i jadę do Rzymu. Mam duże szanse, że tam rozwód wyrobię.
— Czy podobna!?
— Wyrobię.
— W Rzymie wyrobisz?
— W Rzymie.