z jej piersi. Oczy błagalne, na ustach słowa, nie dające się wyjawić:
— Nie opuszczaj!...
Krótki pocałunek, raczej szybkie muśnięcie ust ustami.
Narzucił paltot na ramiona. Prędko wyszedł, — pod rękę. Schody, brama. Ukłon portyera... Ciemnemi ulicami, po mokrych chodnikach, ciemnemi ulicami, wśród surowych kamienic, — bez słowa, bez słowa... Przed bramą domu szybki, mocny uścisk ręki. Znikł w mroku, w wichrze i deszczu.
W końcu listopada Ewa otrzymała w biurze następujący list:
Przebywający w szpitalu miejskim p. Łukasz Niepołomski, na oddziale chirurgicznym, którego jestem kierownikiem, poleca mi prosić Ją o natychmiastowe przybycie. Chory ma płuco przebite kulą pistoletową. Stan jego jest ciężki i nie budzący nadziei.
Po krótkich ciosach pytań bez odpowiedzi, ogłuszających jak uderzenie łba stępy, po sofoklesowskiem siepaniu się ducha Edypowego, który ciska w niebo pytanie boleści »ω Ζευ, τι μου δρασαι«[1] nastała w Ewie oślepiająca jasność — owo »ταδ ηδυ διαφανη«[2].
Wszystko się wyjaśniło. Bezbrzeżny zielony ocean nieszczęścia stoi przed oczyma i kołysze się w słońcu. Poprawiła włosy. Uciszyła się rozkazami woli.