w czerwonawym blasku latarni. Splątane badyle dzikiego wina z wiszącym tu i tam czerwonym liściem na ohydnym, zadymionym murze budowli stacyjnej. Kosmyki te snują się i plączą w oczach, jak obraz widomy cierpienia samego w sobie. Wciąż ostry zapach węgla, wieszczący niedolę. Pociąg leci dalej, leci, leci. Głowa o ścianę żelazną oparta słyszy żelazną melodyę...
Nareszcie szyba okienna stała się szara, szarobłękitna. Ewa starła z niej rosę i wyjrzała. Blada jutrznia rozwidniła się już nad zagonami, nad ciemnymi moczary. Któżby uwierzył, — marzyła Ewa, — patrząc na potworne kępy rokicin, na czarne rozlewiska i rude role, — że wy jesteście również cudownemi łąkami, że staniecie się różnobarwne jak sukienka Józefa, Jakóbowego syna? Któżby wierzył, że ten zgniły i obmierzły moczar będzie zalany od błękitu wód, będzie kwitł płomiennemi smugami jaskrów, będzie zachwycał kępami młodocianego sitowia bardziej, niż najpiękniejsza muzyka. Zasnuje się mgiełkami wiotkiemi dal, posępna dal i nieskończone mazowieckie aleje ciągnąć się będą w oczach, jak widzenie, a duszę wzywać w świat, w wędrowania dalekie — dalekie... Jakże się to dzieje, że śmierć może się stać życiem kwitnącem, a życie drżące i tęgie staje się śmiercią?
— Raz mówił mi Łukasz, — marzyła dalej, oczy mając wlepione w rozkisły, obdarty, chory, półumarły krajobraz — że dzieje ludzkie są, jak łąki i pola zbożowe. Gdzież się podziewamy wszyscy? Dokąd idziemy? Jesteśmy ścinani, jak te łąki, zżynani, jak te zboża, jesteśmy zjadani, jak kłosy. I niema nas na tej ziemi, jak niema teraz traw ani zbóż...
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.