Oto rzeczka. Żelazny na niej most. Łoskot pociągu, lecącego nad próżnią. Kłąb białej pary nad rozciapanymi zagonami, nad szklistą w brózdach wodą. Idzie kłąb pary po grzbietach zagonów, jak zmora, wlecze się, jak upiór, ku nizkiej wsi. Znowu wioska, wiosczyna. Małe chałupy, drogi pełne bajorów. Tam człowiek brnie, wywlekając pracowicie buciory z grzęzawiska drogi. Oto tu ludzie mieszkają w tych budach, oblanych gnojem i kałużami, troskliwie pilnując chlewów przy chałupach i gnojówek u progu obór. Wszędzie szkli się woda i zewnątrz ścieka wilgoć. Serce przenika gnębiący smutek i niewysłowiona nuda owego ludzkiego życia, na którego obraz patrzą oczy. Przez mgnienie źrenicy na widok tej wsi, kisnącej w wiecznych brudach, widać z okrutną oczywistością, jak między ludźmi niema nic wspólnego, ani cienia pobratymstwa, jak niema między nimi nic, prócz grzechu pożądliwości i grzechu umówionej napaści, legalnego złodziejstwa — i grzechu użycia złupionych bogactw. Jakieś słowo nieśmiertelnego poety, czytane dawno, wraca się wciąż, jak natrętny przechodzień w ludnej ulicy, zaglądający w oczy to z tej, to z tamtej strony: »— Jedna jest i niezawodna twemu plemieniu — śmierć«.
Śmierć!
Drga w całem ciele to słowo, jak potężny cios, ścieka smagającymi dreszczami do stóp...
Świst przeciągły.
Ludzie się budzą. Konduktorowie biegają. Ach, więc to miasto!...
Wysiadła na stacyi, obmokłej od deszczu, weszła
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.