— Panie doktorze!
Nieprzepuszczający nikomu i niczemu, zimny i ostry jak lancet, nieodwołalnie stały, jak sama chirurgia, — ujrzawszy omdlenie i gorzkie łzy tych oczu, — natychmiast chrząknął złowieszczo i zmieszał się obskurnie.
— A jak krwotok?!
— Ja tylko w kąciku, ja pode drzwiami...
— Niechże pani zechce wejść w moje położenie... Jako lekarz!... Jeżeli coś jest tak wręcz przeciwne wskazaniom nauki... Co tylko mogła nauka, wszystko, co do joty... Muszę przygotować go stopniowo, krok za krokiem.
— Nic nie będziemy mówić. Tylko przy panu doktorze popatrzymy na siebie. Tylko się popatrzymy! I ja zaraz, natychmiast, na pierwsze skinienie!
— Boże, Boże! z tymi romansami, z tymi romansami! Z temi niebieskiemi oczami... — jęczał doktór Wilgosiński, kolosalnym krokiem wychodząc z gabinetu i wskazując Ewie drogę za sobą.
Stanęli pod jakiemiś drzwiami. Doktór dał znak, żeby została. Została skulona i zmięta, jak płaszcz zrzucony z ramion, spłaszczona w jedną jakowąś fałdę.
Wszedł sam, drzwi zostawiając półotwarte. Przyłożyła ucho do szpary i słuchała:
— Mam list od tej panny... — rzekł Wilgosiński.
Głos cichy, szeptany i prędki:
— Daj doktór!
— Pisze, że przyjeżdża...
— Dawaj doktór! Będę krzyczał, będę w niebogłosy... krzyczał!
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.