Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

— Będzie napewno!
— Umrę już... Ewuniu...
— To nic, to nic... — szept coraz cichszy. — Umrzemy sobie, dziecineczko, razem... Razem oboje... Alboż to źle? Mój rycerz — sokół! Mój obrońca! Tu... przestrzelili... Tylko cicho, tylko nie mów. Przecie to wszystko jedno. Ja stąd już nie odejdę. Ani na krok! Ja tu już będę...
Położyła złotą głowę na kołdrze. Patrzy mu szczęśliwemi oczyma w oczy, w święte swe niebo. Rozchylone w ekstatycznem uniesieniu wargi śmieją się zcicha wśród łez kapiących. Szepce rozkoszne, melodyjne, pieśniane słowa, zwiastuje mu prawdę cudną a prostą, tak przecie dawno znaną nieszczęśliwym na tym padole:
— Każemy sobie... złote litery, złote litery... wyryć... na grobie...





Za miastem, na wzgórzu pochyłem szła, wyciągnięta w szczere pola, ulica bez nazwy. Ludzie, mieszkający tam, nie odbierali, prawdopodobnie, listów, nikt się tedy o nazwę ulicy nie troskał, ani nie spierał. Określano to miejsce rozmaicie: — »za koszarami«, »przed koszarami«, »na górze«, »za miastem«, »na wygwizdnem«, — jak komu zresztą serce dyktowało. Ulica tamtejsza powstała niedawno, w stosunku do dziejów odwiecznego grodu. Była tam niegdyś, oczywiście droga, a raczej szereg płytszych i głębszych wybojów w glinie. Pod koniec XIX stulecia stanęły obok drogi koszary wojskowe, budynki długie, nie-