wciąż przy drzwiach. Zbliżył się i spojrzał w oczy. Po raz pierwszy ujrzał nowe ich spojrzenie. Patrzyły z pod górnych powiek daleko — daleko... Były zagasłe, przeraźliwe, bosko żyjące, a jakby umarłe. Zdumiał się i przeląkł, patrząc w to błękitne spojrzenie, obnażone a pełne wyniosłości, jak kielich cudnego kwiatu, który ręka od łodygi i ziemi z szaleństwem oddarła. Chwytał w swe oczy to spojrzenie — miłość.
— Czyliż ta chwila — czyliż to nie jest szczęście? — zapytał jej ze łzami.
— Szczęście... — wyszeptała z pomiędzy szczękających zębów.
Wtedy to począł szybkiemi rękoma, jak waryat, rozpinać, rozrywać jej stanik, ściągać siłą ciasne rękawy, targać na ramionach guziki koszuli, zdzierać spódnice, urywać tasiemki...
Popłynęły dnie miłości szczęśliwej. Stało się czynem oddanie serca, duszy i ciała. Zstąpił na ziemię, jak uroczystość, czas poświęcenia łaskawego na wszelkie żądanie, dobrotliwego dla rozszalałych wybuchów, dla kaprysów i porywów drugiego ducha i innego ciała. Otworzyły się wrótnie ogrodu, gdzie można płakać ze szczęścia, albo płakać wskutek niezdobytych dla słowa cierpień miłości — i kresów ich pod cienistemi gałęziami drzew raju. Łzy tamte przepływają z oczu w oczy, wysychające na ukochanej twarzy, uśmiech jest wspólny jeden we dwu ustach.
Dreszcze przechodzą z ramiom w ramiona i wracają na dawne miejsce, przynosząc wieść o wzrusze-