Broda moja pod słońcem Italii, miast zczernieć, przybrała kolor jeszcze bardziej niezdecydowany.
Zdaje mi się, że stanie się kiedyś podobną do kwiatu nasturcyi. Ale za to co za oczy! Jakże piękne mam oczy!
Biada ci, Ewo! Jeżeli nie będziesz mi wierną, uzyskawszy od zacnych kapłanów rozwód, pojmę tu w mieście wiecznem jakowąś grubo posażną Seforę i będę się trudnił, zależnie od posagu, już to pasterstwem, (po pierwszem s—t — koniecznie!) już wyrabianiem podobizn serca szwajcarskiego, albo zgoła założę tawernę pod miastem w Bosco Sacro. Nim to jednak nastąpi, jestem, skądinąd, wyznać należy, dosyć niezamożny. Dziś dałem do podzelowania buty.
Jutro tedy będę jeszcze piękniejszy o całe podeszwy. Dziś, niestety, siedzę w domu bez podeszew, a nawet na łóżku, z podwiniętemi nogami, albowiem posadzka z cegły nie jest wcale ciepła. Czy się nie lękasz, że to wszystko może we mnie zapalić miłość dla mojej ongiś żony?
Drżyj, Ewo! Jestem od tak dawna zanurzony w celibacie... Szatany tęsknoty, szatany marzeń o Tobie mieszkają we mnie. Wylewam tedy na cały ów Rzym czarę żółci z cytryną i mówię mu, jak Janosz pewnej Niniwie: — bodajbyś skisła, ty księża Niniwo, która mię tu trzymasz siedzącego na łóżku, w skarpetkach (dziurawych«!)
»Ewo! dostałem w tym Rzymie zarobek, »posadę«, jakby zaraz powiedział poczciwy papuś. — Było to tak.