wskroś, jak światło słońca. Subtelną i potężną władzą siła cierpienia uderzała w sprawy ludzkie i oddzielała jedne od drugich nieomylnie, cicho i dobrotliwie. Gdy bolesne oczy ciała błądziły po nagich ścianach, po miejscach, obnażonych z wapna, po rysunku, powstałym z wypaści i pęknięć, sęków i skaz, wzrok cierpienia widział pismo czytelne. Z kresek, plam, z osędzielizn kurzu i połysków zabłąkanego światła tworzyły się lica szczególne. Zarysy ich zabijały nadzieję i strącały w przepaść pociechę, gdy dźwigając się, znikąd powstawała, — rosły znaki przeklinające i rysy jakoweś, które możnaby nazwać nutami poznania. Zdarzenia, wypadki, fakty przemieniały się na nuty pisane po ścianach, na martwe znaki, według których dusza snuła symfonię swoją zaświatową. Symfonia była olbrzymiego zakresu, straszliwej piękności, niestrzymanej siły. Oczy ducha widziały nuty, a słuch pełen był zaświatowej symfonii.
Wykwitał na rozchylonych ustach i w wyschłych oczach uśmiech zwycięski. Powiew wzniosłego podwyższenia, gardzące wszystkiem uciszenie ochładzało znużone skronie. Wówczas dusza na własny swój użytek, dla samej siebie tłomaczyła wypadki, sądy ludzkie, uczucia przeżyte, rzeczy widziane, dnie szczęścia i noce rozpaczy. Przekładała sobie nędzę żywota na nowy język, który był jej językiem, i wiązała z nich po bielonych drewnach ścian jakoby napisy, aforyzmy, zdania nieodwołalne. Z tych zdań, łagodnie, znikąd przychodzących, wysuwała się mądra, niezłomna, nieomylna wiedza duszy, jej pismo.
Lecz chwile tych halucynacyi prędko mijały, gdyż rozwiewała się wiedza duszy pod uderzeniami maczugi.