jej pożądania, to do jednej, jedynej sprawy... Do sprawy nicości.
Nie być! Gdybyż to ktoś zakradł się znienacka i zabił ją w półśnie! Wszystko już przeżyła. Strwoniła swe szczęście, a teraz, obskoczona przez skutki, przez pętlice, stryczki i węzły męczarni, nie może znaleźć Wyjścia. Jeżeli nawet jest gdzie wyjście, to bezwład nie da się dowlec. — Myśl sama sili się jeszcze nadaremno i próżno kołacze to tu, to tam.
Resztkami obumarłych władz pragnęła teraz dowlec się do jakiegokolwiek kresu i ujrzeć jakikolwiek widnokrąg. Napróżno! Bezwładność, jak płynny muł, oblegała duszę...
W upały sierpniowe po całych dniach wysiadywała przy otwartem oknie, z głową opartą na obu rękach, wpatrując się w przeciwległy kąt podwórza, gdzie stała nowa, drewniana kloaka. — Wiązadła, płatwy, drzwi, gonty, schodki ściany tego budynku wryły się już w mózg i stały symbolem śmierci. Jeżeli, choćby przypadkiem, zwróciła oczy w tamtą stronę, już ich nie mogła oderwać. Myśli wpadały, jak w łożyska i kluby, jak w zaciosy i fugi, któremi nieodwołalnie mknąć musiały. Sam żółtawo szary kolor desek natychmiast przyciągał i porywał ku sobie.
W mgnieniu oka tworzył się szemat umysłowania o nicości. Skóra zlekka cierpła, przez włosy leciał sypki mróz, oczy wlepiały się w tamten kąt podwórza. Jak dojść do nicości. Oto są drzwi pokoju. Drzwi te otworzyć. Cztery schody prowadzą na podwórze z wązkiej sionki. Podwórze. Trzydzieści kroków. Znowu schodki. Pięć schodów...
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/239
Ta strona została uwierzytelniona.