Ratować! Boże wszystkowiedzący, — ratować! Piersi jej grzmotnęły się o coś twardego, głowa odwaliła na bok. Mrok zasłonił oczy. Nastała cisza.
Ocknąwszy się, powzięła zmysłami wiadomość o tem, że głowa jej leży w kale, a ręce ściskają kurczowo płatwę poprzeczną. Wspomnienie... Rzuciła głowę przed się i przez otwór kloaki ujrzała już tylko płynną powierzchnię dołu, zalaną przez oślepiająco jasne światło miesięczne. — Nie było nic. Jeno na tem miejscu, gdzie widziała była prześcieradło, pokryte czarnemi plamami, rączki i nóżki szarpane od drgawek, — było nieznaczne wgłębienie, jakby wklęśnięta mogiłka.
Cichy śmiech radości wstrząsnął przemarzłe piersi. Zerwała się z miejsca i, jak mogła najszybciej, wionęła do izby. Szarpały ją bóle wewnętrzne srogie i nieprzerwane. W bokach, ból jak najmocniejsze rwanie próchniejącego zęba. — Wściekły ból w krzyżu, przeszywający kręgosłup od końca do końca.
Od pachwin do kolan jakby wyprówano żyły. Szczękając zębami, poczęła wić się po izbie na drżących łydkach, — w kółko, w kółko, na wzór owych obręczy, co ją wewnątrz coraz silniej ściągały. Chwyciła haust wody z garnuszka, żeby spalone wargi ochłodzić. Ale zimno przerażające pchnęło ją, żeby na rozgrzewkę biegać, biegać...
Ściany izby poczęły wirować. Światło księżyca, okno, stolik, łóżko — wszystko leciało pędem — a wokoło, a coraz niżej, niżej... Dopadła swego barłogu i runęła weń, szlochając głucho, zcicha, sennie wyjąć, żeby zaś nie posłyszeli sąsiedzi.