mów, ludzi, zamkniętych w tych domach, i ludzi, pędzących z ulic w ulice. Głos zamknięty w niej widział wszystką cyniczną prawdę i rozsadzał piersi, żeby się wyrwać. Lecz ona sama nie wiedziała — i nie mogła go wydać. Więc tylko samotne wzdychanie niemocy, wzdychanie za wszystkich tłoczyło piersi — i głęboki smutek, korona cierniowa — oplatał głowę.
Pewnego razu, gdy późną nocą zdążali do domu, Horst, po długiem milczeniu, rzekł:
— Czy nie chciałaby pani zapoznać się z panią Niepołomską?
— Z kim?
— Z panią Niepołomską.
— Nie rozumiem... Kto to... taki?
— Żona Łukasza Niepołomskiego, który mieszkał u państwa rok temu.
Ewa posępnie milczała. Rzekła wreszcie:
— Dlaczegóż to pan proponuje mi tę znajomość?
— Wydało mi się, że mogłaby pani dowiedzieć się czego o Niepołomskim od tej pani.
Ewa chciała zakrzyknąć nań, ale zamilkła, uległszy jakby zachłyśnięciu od tych słów Horsta. Szła, nie wiedząc, że idzie, nie pamiętając, gdzie jest. Dawno już, dawno wytracała w sobie to nazwisko: — Niepołomski. Nie chciała o niem nic wiedzieć, nie chciała o niem myśleć, podobnie, jak człowiek chory na suchoty nie chce wiedzieć o swem nieszczęściu, które z nim jest zawsze i wszędzie, utajone poza wszystkiemi jego myślami i poza każdem jego uczuciem.