— Daję słowo honoru szlachcica, że mówię prawdę.
— Więc owo więzienie i... te wszystkie sprawy nie są wymysłem?
— Czyim wymysłem?
— Ach! moim wymysłem...
— Rozumiem... rozumiem... Nie, nie są wymysłem. Doszła pani tedy do takich słupów granicznych. Biedna pani, nieszczęśliwa pani...
— Nie jestem wcale biedna! Jestem, jak pan widzi, tylko nizko podejrzliwa i bardzo podła!
— Och, ordynarne wyrazy — na oznaczenie uczuć cennych.
— Cóż jest w tym drugim liście?
— Nic ciekawego. Są pytania o panią. Na te nie mogłem odpowiedzieć wcześniej, bo tam, gdzie pani mieszkała, powiedziano mi...
— Pan tam był? — spytała Ewa, czując, że się, pod nią nogi zginają, a straszny wstyd bucha do głowy krwawemi falami.
— Niech się pani uspokoi... Żadnych obaw! — mówił Szczerbic cicho, jakoś sennie, dobrotliwie. — Wiem tylko ja jeden. Temu żydkowi zapłaciłem...
— Zapłacił pan? — jęknęła.
— ...I zagroziłem, że go zniszczę, zmiażdżę, gdyby pisnął.
— O czem? — marniała, dygocąc na całem ciele.
— O jakichś tam, o jakichś tam... pewnych... długach, należnościach...
Odetchnęła lżej, lecz szła bez sił.
— Zrobiłem pani przykrość, wspominając... Ale sądziłem, że to pocieszy.
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/298
Ta strona została uwierzytelniona.