O naznaczonej godzinie Ewa kupowała bilet wejścia w kasie wystawy obrazów. Czyniła to, oglądając się podejrzliwie na wszystkie strony. Po białych stopniach marmuru szła cicho i bojaźliwie. Ręką przyciskała zbiegane serce. Minęła jedną salę i drugą. Tak dawno nie była w tym przybytku, niedostępnym dla nieszczęśliwych! Obrazy nawet liche, wywierały na nią wrażenie, które było urokiem. Snuły się w oczach, jakby tłumy uczuć cudzych, pochody wstrząśnień duchowych obcych, które na nią, idącą samotnie, nagle zwróciły uwagę, skoro tylko weszła. Cisza ją ogarnęła i zaraz szczery żal, subtelne żądło włoskiego sztyletu.
Szczerbic stał w głębi trzeciej sali. Nie było tam nikogo. Widok jego miłej postaci, łagodny uśmiech i dobrotliwe spojrzenie uciszyły wzburzenie. Podała mu rękę z radością, jako obrońcy od wszelkiego złego.
Szepnął zaraz:
— Jedziemy?
— O, Panie!
— Jedziemy?
— No... tak!
Tyle nocy nie spała, tyle godzin walczyła ze sobą i wszystkiem, żeby wreszcie powiedzieć to słowo. Oto je wyrzekła. Oczy zaszły szybkiemi łzami, którym, jak żebrakom, ukazywać się nie wolno.
— Czy pan mię nie opuści?
— Nie! — wyrzekł głosem szczególnym, któremu nie mogła nie wierzyć.
— Czy pan mię nie zgubi?
— Nie!
— Jestem teraz w ręku pana, jak rzecz.
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.