zstąpił z niebios i stoi w głębiach nocy, odziany obłokiem.
Postawił prawą nogę na morzu, a lewą na ziemi. Stojąc tak na morzu i na ziemi, podniósł rękę swoją ku niebu. Skądże w ustach te słowa straszne, równe morzu i niebiosom, wichrowi i wschodzeniu słońca, które drżeniem prędkiem przejmują, jak od trzaskania piorunu?... »Przysięgał przez Żywiącego na wieki, który stworzył niebo i to, co w niem jest — i ziemię i to, co w niej jest, i morze i to, co w niem jest — że czasu już nie będzie...«
Najbliższymi sąsiadami Ewy w numerach hotelu Suisse była para małżeńska Anglików, ludzi niemal starych.
W stadle tem mąż — był to mężczyzna wysoki, zawsze fashionable and stylish, w monoklu, który wrzucał z niezrównaną wprawą. Był wysoki, chudy, łysy. Małżonka ubierała się wytwornie, ale zawsze czarno i jak gdyby niezmiennie w te same suknie. Zarówno na twarzy męża, jak żony, panował jednaki wyraz. Ewa znała te dwie osoby ze spotkań przy stole, w czytelni i na windzie hotelowej. Kilkakrotnie zamieniła z nimi nieco słów.
Uważała, że wyraz twarzy obojga musi być »angielski, dżentelmeński«, wyższy, taki właśnie, jaki należy nosić przedstawicielstwu wielkiej rasy. — Jakież było tej zdumienie gdy pewnego popołudnia żona Angielka zastukała do jej drzwi i weszła do numeru. Oczy przybyłej patrzyły dziwnie, jakby z obłudą, nie widząc —