Porwała obiema dłońmi kościstą, suchą rękę i wydarła z niej rewolwer. Ujrzała zblizka twarz nieznaną, szarobiałą, coś jakby twarz Dawida z nieśmiertelnego posągu Michała Anioła. Zdało się jej, że to biały kamień, szarym kurzem przysypany, patrzy na nią z półzmroku. Oczy skamieniałe, z których siła widzenia uciekła. Źrenice stały się dwiema czarnemi a nieruchomemi próżniami. Czoło sfałdowane, a każda zmarszczka stężała na zawsze... Usta zatrzaśnięte na zamek szatańskim uśmiechem. Ewa, nie wiedząc wcale o tem, co zrobiła, upadła na kolana i bezmyślnie okrywała pocałunkami ręce nieznajomego.
— Nie, nie! — szeptała w paroksyzmie.
Nim jeszcze jego ślepe źrenice przestały być martwemi dziurami, usta odemknęły się i dziwny głos, głos cichego niepokoju zapytał po polsku:
— Któż tu jest? Kto tu?
— Co pan chciałeś zrobić! Jak pan śmiesz podobną myśl? — krzyczała teraz w szale, zrywając się na nogi i wymachując rewolwerem, który trzymała w rozpalonej dłoni.
Na to odpowiedział ów cichy i niewinny głos:
— Już nie mogłem, już nad siły... I dlatego...
— Kto pan jesteś? — krzyczała coraz głośniej.
Nieznajomy milczał, jakby sobie coś z mozołem przypominał. Rzekł głośniej:
— Kto ja jestem? O to chodzi, kto... No cóż... Pół-Polak. Adwokat spraw z kretesem przegranych. Zawsze chybiający bombiarz...
— Co takiego? Bombiarz?
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/358
Ta strona została uwierzytelniona.