jeszcze piękną, ale znoszoną i zdartą, wypełzłą od słońca i deszczu. Niezbyt gęsty, a dziwnie piękny zarost był jeszcze prawie młodzieńczy, a włosy na głowie już zupełnie siwe, rzadkie, tworzące dobrze już widoczną łysinę. Oczy były podkrążone niemal czarnemi podkowami, usta granatowe. Dziwnem w tej twarzy zjawiskiem były oczy. Miały w sobie coś z węgla, który się jeszcze żarzy, ale już powleczony jest martwicą popiołu. Dzikie, nienasycone szyderstwo i głęboka nadczułość zdawały się walczyć w tych oczach i wyganiać się z nich nawzajem. Jaśniach ubrany był ze skromnością, ale czysto i wytwornie. Ruchy jego stały się teraz prawidłowe, spokojne i przyzwoite. Widać było tylko, że siły są zupełnie wyczerpane, że nie jest w stanie trzymać się na nogach. Siedział z rękoma, ciężko i bezwładnie leżącemi na kolanach. Dziwnym swym, szyderczym, nieznośnym wzrokiem wpatrywał się w Ewę.
Ona rzekła wesoło:
— Jestem przekonana, że pan — na skałce — doszedł do dużego pugilaresu, — a teraz... zostało w bocznej kieszeni »dwadzieścia centimów«.
Kiwał potakująco głową.
— Dużo pan wygrał?
— Dużo.
— A dużo też pan przegrał?
— O, dużo! Przegrałem już ostatni sen. »Glamis hath murdered sleep, and therefore Cawdor shall sleep no more! — Macheth shall sleep no more!«[1]
— Nie rozumiem.
— Bo też nie należy do rzeczy najłatwiejszych
- ↑ Glamis hath murdered... (ang.) — „Nie zaśniesz, nie zaśniesz już więcej! Glamis sen zabił, dlatego też Kawdor nie zaśnie; Makbet nigdy już nie zaśnie.“ p. Makbet. Akt II