— Ach, co to mnie obchodzi! Chodźmy już stąd!
— Chodźmy, chodźmy...
Ewa ani się spostrzegła, kiedy się znalazła, w przedziale wagonu, zdążającego do Nicei. Jaśniach siedział naprzeciw niej. Był spokojny. Milczał uparcie. Głowa jego chwiała się i drgała, zależnie od skoków pociągu. W pewnej chwili nachylił się i zapytał:
— Proszę pani, — do kogo właściwie należą owe wygrane pieniądze?
— Do pana. Odda mi pan trzy tysiące, — z potrąceniem za wino i bilet w windzie.
— No nie. Takim znowu łapserdakiem nie jestem
— Ja nie potrzebuję tych pieniędzy.
— A gdzie pani właściwie mieszka?
— Hotel Suisse.
— I długo tu pani myśli zabawić?
— Nie wiem. To nie zależy ode mnie.
— Bo widzi pani...
— Cóż tam nowego?
— Widzi pani, — byłem już raz na Korsyce. — Gdyby się tak pani zgodziła...
— Pojechać tam razem z panem?
— Razem ze mną. Jabym tam pani opowiedział.
— I tu można bardzo wiele opowiedzieć. — Nikt nie przeszkadza.
— Nie, tu podle. Stamtąd, — do kraju?
— Cóż pana tak ciągnie do kraju?
— Widzi pani...
— To niech pan sobie wraca.
— Teraz jeszcze nie mogę. Jeszcze śmierć mam w kosteczkach. Szpik w kościach zmarzł. Muszę odtajać.
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/366
Ta strona została uwierzytelniona.