a to, co się widzi, to już jest jawa. Olbrzymie łańcuchy gór ślepymi zlotami, nakreślonymi przez skoki piorunu z wyżyny w dół spadały tam w morze. Chropawe, dzikie, bezpłodne skały, ledwo, ledwo porosłe nizką zielenią, — góry rude, szaro-popielate, czerwonawe, błękitne, granatowe, — jedne za drugiemi, — bez końca! W wyżynie, na ich łańcuchu, na szczerbach poprzecznych — biała, osierocona i bezradna chmurka, przejrzysta, jak ogon komety. Wargi Ewy poczęły szeptać dawno — dawno, od szkolnej ławy uwięzły w pamięci przecudny wiersz Lermontowa o chmureczce, co nocowała była w szczelinie góry granitowej... Rzęsiste łzy popłynęły z oczu na bezcenny widok tego wiotkiego i zwiewnego obłoczka, obrazu dawnego jej życia. — Już niema takiej Ewuni... — cicho jęczały usta
W podnóża prostopadłych ścian trzaskały się i pieniły, lecąc z oddalenia szalonymi skoki, poranne fale morza. Wełny najprzezroczyściej niebieskie, nagle i w tejże samej chwili najintenzywniej zielone, tryskające bryzgami białemi, — co, jak oko zasięgnąć zdołało, obsiadły skałę fałdą ruchomą śniegu. W jasnem powietrzu unosiły się nad statkiem wielkie, białe rybitwy. Co chwila któraś z nich rzucała się z piskiem w ogromny warkocz zielonych fal, zostający na szlaku statkowym. Już zdawna wstało słońce, ale go za łańcuchami gór Korsyki nie było widać. Fale w oczach przybierały kolor damasceńskiej stali. Góry w świetle stawały się coraz groźniejsze. Otwierały się przed oczyma ich nieprzejrzane wnętrza i trzewia, ciosane toporem wieczności. Urok ich dziki ścigał się w oczach
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/382
Ta strona została uwierzytelniona.