domą niechęcią rzucił na nią okiem. Po chwili mówił:
— Jakże pani... się czuje?
— Nieźle. Panie, a co to za wieża.?
— Ba! Żebym to wiedział!
— Od czegóż pan jest jakiś tam... pisarz?
— Od tego, żeby wyd(ł)awcy mieli przecie co obdzierać.
— No, dobrze, ale kto mógł wynieść na te straszliwe góry taką nową górę?
— Jakieś to musiały być morowce! Pewnie jacy, mniej zresztą obyci w świecie, Ligurowie, może Kartagińczycy, stamtąd, z południa, — może Rzymianie.
— Wszystko... może... ale po co?
— A po to, żeby czatować na szanownych bliźnich, których się kocha, jak siebie samego. Bliźni czasem skradał się pod te skały, albo plądrował w dolinach.
— Ktoby tu mógł co ugryźć, którędy lądować?
— A jednak pchali się tutaj najrozmaitsi, — panowie Wandale, (— takichbym chciał zobaczyć!) Ostgotowie, Grecy z Bizancyum, Frankowie, Saraceni, nie mówiąc nic o rozbójniczych frantach z Pizy, Lucci, a osobliwie z Genui. Ach, śliczna pani! cóż to za wieża... Ona jest może nawet tak piękna, jak pani.
Wyobraźmy sobie drabów, którzy tam siedzą, sołdatów, którzy czatują, patrząc w to przecudne morze i oddychając wiosennym zapachem macchii. Jakie musieli mieć oczy, jakie uśmiechy... Czy pani pamięta pieśń, którą śpiewali...
— Z trudnością mi to przychodzi pamiętać.
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/384
Ta strona została uwierzytelniona.