I mówi jeszcze: »jeśliś jeszcze nie odbył twojej wojny krzyżowej i twojej rewolucyi francuskiej, śpiesz się, bo inaczej nie będziesz mógł należeć do pokolenia dzisiejszego«.
— Już raz słyszałam, słyszałam...
— Co pani?
— Ach nie warto mówić! Słowa!
— Toby znaczyło, że pani już przeżyła jakąś ruinę Psammenita, tryumf podłego Kambyzesa, jakąś wojnę krzyżową i rewolucyę francuską.
— Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. I, co prawda, nic mię to nie obchodzi.
— Mówię o rzeczy bardzo zrozumiałej, więc tylko zupełna niechęć pani może to odtrącać. Jak sobie pani zresztą chce...
Odeszła na sam koniec statku. Błądząc to tu, to to tam, widziała ciągle Jaśniacha. Siedział znieruchomiały, zgarbiony, z oczyma utopionemi w widoku morza. Zbliżywszy się, usłyszała, że nuci półgłosem jakąś pieśń, jakieś zawodzenie... Oparła się łokciami o poręcz jego ławki i z dziwną rozkoszą słuchała przejmującego głosu. Jaśniach śpiewał samemu sobie hymn Walta Whitmana, nie dającą się przełożyć pochwałę bytu, psalm wzniosły wyrwany z piersi człowieczeństwa:
»Flood-tide below-me! I watch you face to face;
Clouds of the west! Sun there half an hour high!
I see you also face to face.
Głos jego wzniósł się i stał śpiewem. Oczy napełniało natchnienie.