ten pan. Kto też to może być?... Tak... Zamelduje się, to pewna, ale żeby wiedzieć...
Wróciła do pokoju i usiadła w swoim kąciku, nic ojcu nie mówiąc o tem, co zaszło. On przez ramię, ze zwykłą flegmą i wielkopańskością zapytał:
— Kto to przychodził, dziecino?
Odpowiedziała niezdecydowanie, że to tam... lokator... Tymczasem nasłuchiwała cicho, pełna wzruszenia, podrażnienia, jakby rozłaskotania duszy. Pragnęła, żeby matka przyszła jaknajprędzej i żeby sama wprowadziła sobie owego mruka. Tymczasem dzwonek uderzył znowu. Pobiegła. Wszedł »ten pan« ze stróżem i posłańcem, dźwigającymi jego rzeczy. Były nieliczne i niebogate: kosz, wyszarzany tłomoczek podróżny, lekka jakaś kołdra w paskach, skórzana poduszka. Wstydliwie i nie tak już wyniośle lokator umieścił swe rzeczy w pokoju, zapłacił tragarzy. Ewa czuła się w obowiązku zawiadomić go, że niektóre miejsca w pokoju są świeżo pomalowane olejną farbą, białą, — tam znowu żółtą. Weszła tedy w otwarte drzwi i wskazała parapet, podłogę... Czuła przy tem, że wszystka jest w ogniach. Zrobiło jej się nad wyraz przykro i wstyd.
Przytrafiło jej się to, co zawsze, gdy była prezentowana, — to jest, że nic nie widziała, traciła zdolność widzenia rzeczy. Miała o to głuchą pretensyę do tego jegomości i do siebie. To, że przed chwilą była tu bez stanika, tylko w koszuli, zdawało się być wiadome temu panu, widoczne dla jego oczu, utrwalone niejako w kliszy fotograficznej.
Zarazem przemknęło, jak obłoczek, wspomnienie anielskich marzeń w tem miejscu, gdzie teraz leżą jego
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.