ryalnym gestem przedstawił gościowi lokatora Horsta. Zarazem wskazał mu fotel, głęboki, jak wanna nasiadówka. Nowy lokator zapuścił się w głębiny starego mebla nie bez uczucia męstwa. Kolana jego znalazły się na linii krawata, a głowa i plecy utworzyły coś w rodzaju znaku zapytania.
Pan Pobratyński zwolna wydłubywał z szuflady papiery, karty meldunkowe, przygotowywał pióro i był na tropie flaszeczki z atramentem.
— Pan dobrodziej przybywa tedy do nas z ulicy Wilczej? — rzekł, pochylając głowę z uśmiechem poniekąd współczującym.
— Tak, z Wilczej.
— Tu ciszej, choć i to środek miasta... — dodał z ojcowską dobrotliwością.
— Kto lubi ciszę...
— A szanowny pan może woli gwar, życie? Rozmaite są temperamenty.
— Co prawda, to mi wszystko jedno. Nie myślałem o tem nigdy, co wolę: gwar, czy ciszę.
— To dobrze, o, to dobrze! To znak, że się pan łaskawy cieszy zdrowiem. W dzisiejszym wieku, wieku neurastenii... — mówił stary pan, badając jednocześnie z poza okularów, jakie też wywiera wrażenie jego styl niepowszedni.
Gość nic nie mówił.
W ciągu tego czasu Horst nie spuszczał zeń oczu, mierzył go od stóp do głów, jakby mu brał miarę na ubranie albo trumnę.
— Nie wiem, czy służba urządziła panu dobrodziejowi wszystko, jak należy? — pytał jeszcze pan domu.
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.