weszli w przecudowne a rozwarte podwoje szczęścia, w rozkosz mroku spojrzenia jednego we dwu osobach. Ogarnęło ich, nie wiedzieć, krótkie, czy długie nabożeństwo wstępowania oczyma w oczy i zagłębiania się wzajem w ducha przez czarodziejskie obnażenie spojrzeń. Ewa uczuła, że ją całą, od stóp do głów, powleka rumieniec i miała świadomość o rozkoszy powlekania się nim nietylko dlatego, że to dawało nieopisany upał szczęścia, ale i dlatego także, że oczy jego mdlały wówczas dwakroć, trzykroć, dziesięćkroć piękniej. Stawał się piękny w uśmiechu i miły, jak ów sen nocny o rannych rosach. Był tak straszliwie piękny tylko przez chwilę, ale na zawsze w pamięci właśnie taki pozostał.
— Skąd pani wraca? — zapytał głosem mimowoli cichym, sekretnym, niemal spiskowym.
— Idę z kościoła.
— Ach, tak...
— O czem pan myślał, jak pan tu siedział? — zapytała z kolei, wiedząc dobrze, a jednak nie zdając sobie umyślnie sprawy z tego, że wywoła odpowiedź.
— O pani.
— Cóż pan o mnie myślał?
Jakoś leniwie otrząsnął się i, rysując laską na piasku gzygzaki, mówił sobie:
— »Są prawdy, których mędrzec nikomu nie powie«.
— Co za mędrzec? — spytała, ze swobodą i przepyszną wesołością, roztwierając oczy.
— Nie lubi pani, naprzykład, mędrców?
— A skądże ja, dziewczę z parafii, mogę mieć
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.