dziecko, kochali ze sobą... Już ode mnie, — skomlą! żałośliwie, — ptaszeczku, nie ucieczesz, już mi się nie wyślizgniesz, jużeś ty, cudo, moje...
Dławiąc się, ostatnim tchem wykrztusiła:
— Puść!
— Dasz się?
— Puść!
Rozgiął nieco i rozwarł palce.
— Ktoś ty jest? — łkała.
— Na cóż ci to wiedzieć, kto ja... Jestem twój pan i basta. Słyszysz? Tak będziesz mówiła jutro rano w hotelu i wszędzie w drodze, że jestem twój mąż. Słyszysz?
— Słyszę.
— Razem pojedziemy?
— Razem..
— No, widzisz. Popatrz że się na mnie! Brakuje mi to czego? Czegóż ty się, dziecko, tak męczysz? Pobawimy się tutaj, a jutro we świat! Ile masz pieniędzy?
— Dwadzieścia dwa tysiące franków... — stękała w obłąkaniu.
— No, i to dobre. A kwit na rzeczy, coś je wysłała do Wiednia, gdzież jest, w tym saczku?
— Tak.
— No, to i dobrze.
Schwyciwszy chwilę właściwą, kiedy na mgnienie oka odjął z jej gardzieli ręce, skoczyła piorunowym ruchem w bok, wydarła się i do drzwi z krzykiem...
W tej samej chwili porwał ją, zwinął w swych stalowych dłoniach, zdławił i bezsilną położył na łóżku.
Straciła przytomność. Gdy się ocknęła, była już
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.