żyj dla siebie. Dziecko niech niańczy matołek, co siedzi na ziemi, ma warsztat, kopyto w łapie, łóżko, pierzynę. A ja jestem po to, żebym chodził. I ty to samo. My jesteśmy wędrowcy.
— O mnie nie decyduj.
— Nie? A mnie się zdaje, że tybyś już nie usiedziała na miejscu. Powiedz-no mi, czybyś usiedziała? Czy to nie lepiej kochać się z każdym ładnym chłopcem, który w oko wpadnie, z silnym, ze zdrowym, — jeździć po krajach, hulać, grać, włóczyć się, używać, ciągnąć za sobą blondynów i ogorzałych, — niż siedzieć z jednym, który ci po dwóch latach obmierznie i któremu ty obmierzniesz, znosić jego fochy, nudy, choroby?... Zachodzić w ciążę i rodzić, rodzić?... Co, jak myślisz?
— To moja rzecz, jak ja myślę.
— No, oczywiście. Ja ci tam nic nie narzucam, oprócz siebie rzecz prosta. Biorę od człowieka zawsze, tylko to, co mi jest potrzebne, a zresztą, rób sobie, człowiecze, co chcesz, i myśl sobie, co chcesz...
— E, to ty jesteś filantrop!
— Dziecko... — mruknął ponuro. — Nienawidzę bachorów! Poco ja mam cackać bachora? Nie mam czasu. A znowu wiem dobrze, co to jest życie bachora bez rodziców. Małe to, słabe, nie da jeszcze rady starym draniom. Nie poradzi nożem, nie dosięgnie. A bez noża, jakże człowiek wyżyje? Depce to każdy, kto ma nogi, bije każdy, kto ma ręce, klnie na nie każdy, kto rusza żuchwami. Ja mam zostawić po sobie bachora, drugą taką skopaną, poparzoną psinę, jaką byłem sam! Poco? Mało to tego mrowia ludzkiego? Zobacz Lon-
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.