— Nie o to! Ale powiedziałaś słowo... Powiedziałaś? — prawda. Bo może się przesłyszałem... co?
— No, wchodzisz wszędzie, gawędzisz, jesz obiady, zimne przekąski, i la fourchett’y, wysłuchujesz, co mówią, wywiadujesz się zresztą od lokajów, od różnych sługusów i za pożyczone dziesiątki szepniesz to czasem po pańsku, gdy jesteś w dobrem usposobieniu, od niechcenia... Ale ja cię przecie bardzo lubię...
— I to ty, ty mówisz mi takie rzeczy! Boleśnie mię zraniłaś.
Ewa gładziła ręką siwe, srebrne włosy. Rozprostowywała palcami groźne zmarszczki na czole. Pozwalała pięknej, arystokratycznej ręce błądzić po swej postaci. Uśmiech wracał znowu na usta dobrotliwego staruszka i wieczna pogoda gościła znowu w błękitnych oczach.
Pewnego popołudnia, w marcu, Pochroń zażądał od Ewy, żeby z nim poszła do mieszkania Płazy-Spławskiego.
— Do tego hoteliku, — spytała, — gdzie on mieszka?
— Oczywiście, do tego hotelu.
— Nie pójdę! Po co ja tam jestem potrzebna?
— Musisz iść. Nasze interesy absolutnie źle idą.
— Czy absolutnie, czy nie, — wszystko mi jedno. Nie idę!
— Kiedyż musimy się naradzić... Co to za dziwactwa!
— Nie pójdę do tej nory. To wstyd ostatni dla kobiety wchodzić na schody takiego hotelu.