— Właśnie... do pana Bodzanty...
— A rzeczy są jakie?
— Mam tutaj.
— No to proszę. Tylko ja nie zlezę, bo konie mam strachliwe, a do tegom i na nogę kulawy. Niech no pani ino sobie zada, to się i dźwignie. Nie święci garnki lepią!
— O, ja udźwignę, proszę pana!
— Et, ja ta z tych pomniejszych panów... Na imię mi Teodor. Zaraz i pan pewno nadejdzie, to w try miga pojedziemy, bo to u niego wszystko pędem. Upał, — prawda? Ale pod wieczór się ma, to i przechłodnie. Szkoda tylko, że kurz będziemy mieli. Deszczyka niema, — ot to bieda! A pani w nasze strony pierwszy raz?
— Pierwszy.
— To pewnie pani na Majdan?
— Ja nic... nie wiem. Pan Bodzanta obiecał mi miejsce u siebie na wsi.
— No, to ta pewnikiem na Majdan. Już jak ino miejsce, to na Majdan.
— A cóż to jest Majdan?
— To widać pani nawet się nie miała czasu rozmówić z panem... Majdan, widzisz pani, — mówił uroczyście, — to jakżeby tu powiedzieć, nie zełgać? To jest taki niby zakon, albo klasztor.
— Klasztor?!
— Klasztor, ale taki, co z niego zakonnice często gęsto zamąż idą. Choć i nie wszystkie...
— Ale zawsze klasztor? Co?
— E, tak się ta mówi... Folwark — i basta.
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.