Jakże zaś ta cnota i prawo ma się pogodzić z naszą szlacheckością, z bosemi nogami najmitów, z nędzą proletaryacką, z martwicą dusz chłopskich?
Zaraz po obiedzie wyruszono na zwiedzanie folwarków. Ponieważ Ewa nie widziała ich jeszcze, zaproszono i ją do uczestnictwa w wycieczce. Ta sama para młodych koni, która Ewę z Kielc przywiozła, szła teraz zaprzężona do breku. Zjechano szybko z podgórskiego płaskowzgórza, na którem wznosi się Majdan, przebyto znowu most. Konie przebiegły ulicą wiejską, nad którą szumiały stare drzewa sadów, i wyniosły brek w płaskie pola, pokryte już ścierniami. Stały jeszcze owsy, tatarka i kartofle. Wnet ukazała się szeroka droga, gościniec, prowadzący ku ogromnym alejom, idącym w różne strony świata, z jednego ośrodka, pełnego drzew. Z prawej i lewej strony tej drogi, w dość znacznej odległości jeden od drugiego, widać było tam i tam zbudowane domy z gankami, przeważnie drewniane, choć trafiały się wśród nich i budynki z cegły. Wszystkie miały duże okna, wysokie ściany, podmurówki, wysokie płoty. Dokoła każdego z nich zataczał się nowy sad. Wszystko to było jeszcze nowe, świeżo zbudowane i zasadzone. Nowa droga szosowa, świeżo bita z twardego kamienia, prowadziła do jednej z topolowych alei. W polach, daleko, widać byłe sterty, dym lokomobili, strzelające kłębki pary i tłum pracujący.
— Widzi pan, jakie to proste i nieefektowne. Nic nie zdradza obecności utopii... — mówił Bodzanta.