dosne oczy w jej oczach, wywołać uśmiech na usta. Wskazać jej na rozkosz, bytującą w morzu, na wielką siłę, która nie daje nam umrzeć, która wzywa nas ku tej wielkiej drodze, jaką już morze przebyło i jaką jeszcze przebędzie. Jednego jej tylko nie powie, — Róży, — jednego! O dziecku i o Szczerbicu! Nie! Nie, to z nią zostanie na zawsze, jak skała ukryta w morzu. Gdyby to wyjawiła Róży, już nic nie byłoby na ziemi, już nic a nic...
Za żywopłotem, otaczającym ogromną przestrzeń ogrodów, w których mieściły się »majdanki«, ciągnął się las przeważnie brzozowy, a w nim tu i owdzie połyskiwały białe domy. Cała ta leśna przestrzeń zwała się »Mazurkowe«. Nazwa przylgnęła do miejsca od nazwiska lekarza, Jana Mazurka, który ten obszar miał w opiece. Były to kolonie chorych na gruźlicę.
Dr. Jan Mazurek gdzieś na świecie, w Paryżu, czy w Londynie, zetknął się z Bodzantą, — i tam go, zdaje się, obrobił, czyli »spropagował«. Od chwili tego spotkania szli razem. Bodzanta nadał doktorowi, (aktem zresztą niepisanym), całą przestrzeń leśną »oraz przyległe parowy« za majdańskimi płotami. Były to wertepy, gdzie od niepamiętnych czasów lisy miały swe jamy, a zrzadka zachodził nieopatrzny, wędrowny zając. Wertepy były urocze, pełne bajecznych osypisk, osłonionych brzozami i sosną, zwrócone wylotami swymi na południe i w dół, a od północy zasłonięte łańcuchem gór. Tam to doktór Mazurek rozpostarł swe lary i penaty, rozwinął się wszerz i wzdłuż. Pierwiastkowo,