Ewa pojęła, że on mówi prawie o tem samem, co ona myślała. Z podwójną też uwagą wsłuchiwała się w dalsze jąkanie wyrazów:
— Czarny i biały łabędź... łabędź... rzuca, każdy zosobna, odbicie swoje w zmącone lustro myśli...
— A kiedy tego nie rozumiem...
Zaśmiał się głośno, zachłysnął się śmiechem mówiąc:
— Ależ bo nie mogę odpowiedzieć,... po com ja to wszystko... to wszystko... zrobił...
— Ach! — krzyknęła, jak ukłuta nożem.
Mówił do niej, ale i do łabędzi, wciąż śmiejąc się załzawionemi oczyma i błyskając białymi zębami:
— Zastawiłem ucztę nie gorszą wcale, niż Pompeius Trimalchio — cha cha... jedzcie i pijcie przyjaciele! A czy też będziecie przyjaciele, jak Ascyltos, Giton, jak Habinnas i Fortunata? Czy niższa była ambicya Trimalchiona dorobkiewicza od mojej wielkopańskiej, któż mi odpowie? Któż mi odpowie, dlaczego zastawiłem tę ucztę Trimalchiona?
Ewa przysunęła się bliżej i patrzała mu w oczy, gdy mówił:
— Gdy kto spogląda na posąg wyrzeźbiony, gdy widzi, jak jest nieruchomy a nieskazitelny, czy wie, jak dłoń rzeźbiarza wzdrygała się z wściekłości przed kamiennym klocem, jak się wysilała od bólu i prężyła od wybuchów woli, jak się z szaloną tęsknotą wyciągała ku wizyi, którą wcielić powzięła szaleństwo? Kto wie, jak ze strudzenia mdlała, podczas długich godzin, kiedy nędznym rylcem siliła się jałowy kamień przemienić na płonący, błędny a wieczysty ogień? Gdy kto patrzy na
Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/277
Ta strona została uwierzytelniona.