Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/283

Ta strona została uwierzytelniona.

W chwili, gdy się ta rozmowa toczyła, do sali wszedł przypadkowo Bodzanta. Ogromna jego postać zagrodziła drzwi. Stał przez chwilę bez ruchu, pilnie patrząc w Spławskiego. Po pewnym czasie rzekł głośno, swoim zwyczajem.
— Przecie to jest ten Płaza-Spławski...
— Witam pana... — rzekł przychodzeń.
— I ten w Majdanie? No, to już koniec świata blizki! Czy tylko czasem nie chcesz szukać tu schronienia i rozpocząć okresu pokuty? — krzyczał co sił.
— Jeszcze nie, ceklarzu nierządnic... — odpowiedział Płaza. — Jeszcze pragnę parę chwilek przeżyć bez chomąta cnót, którem ozdobiony chodzisz w szanownym kieracie.
Bodzanta nachylił ucha, powtarzał wargami słowa tamtego, później zbliżył się i patrzał mu w oczy z odległości kilku cali.
— Wolisz, — mówił zcicha, — brnąć z rozpusty w rozpustę, szukając sposobu zabicia nudy.
— Co do tej nudy, to ty jej z pewnością więcej dziennie zażywasz, niż ja.
— Cóż twe amerykańskie i mandżurskie kopalnie — che-che-che!
— Nic, che-che-che, prosperują. Przyjedź znowu do Ameryki, to ci je pokażę. Pohulamy.
— Jużem widział, szanowny milionerze, i mam poty!
— Nie widziałeś, proletaryuszu, che-che, >jednostko z ludu«, ani dziesiątej części. Gdy zostanę jednym z królów Ameryki środkowej, na początek, dajmy na to copperking’iem, zaproszę cię odręcznem pismem.