trząc, jak tam stał na tle czerwonej zasłony. Widząc jego nienasycone spojrzenie i jego ręce — szpony, wsunięte w kieszenie, uczuła od jednego zamachu doli, że musi, — albo oddać się natychmiast temu człowiekowi, albo natychmiast umrzeć. Trzeciego wyjścia nie było.
— Jestem przecież wolna... szepnęła z czarownym, bezbrzeżnie niewinnym uśmieszkiem, rozciągając kokardy, na które zapinał się przód jej szlafroka.
Napoły obnażona, z uśmiechem zwróciła się do niego i wyciągnęła ramiona. Porwał ją z pomrukiem i zamknął w swych barach. Nie wiedziała kiedy i jak uniósł ją niby piórko i rzucił na posłanie łoża.
Szła już długo, bardzo długo, a jednak nie czuła najlżejszego znużenia. Przeciwnie, była coraz bardziej podniecona. Coraz pełniej oddychała. — Gotowa była iść tak bez końca, pomimo upału i kurzu. Ta lewa aleja dla pieszych Avenue du Bois-de-Boulogue wciągnęła ją w siebie i wabiła dalej, wciąż dalej.
Na końcu drogi snuły się przed oczyma jakoweś drzewa okryte przedziwnym kolorem, — a zarazem różem i błękitem. W uszach huczał nieustający grzmot karet, otwartych i zamkniętych powozów, powozików, dog-cart’ów i fiakrów, zdążających na pola wyścigowe w Longchamp. W oczach snuł się wielki świat.
Tysiące kapel uszów damskich, strojów motylich, doskonałych sukien męskich, pyszne konie, olśniewające pojazdy, służba w bogatej liberyi. — To życie spokojnie huczne, bryzgające bogactwem w sposób tak objęty przepisami, że niemal skromny, życie pełne bu-